wtorek, 11 grudnia 2012

Przetwory Narodowe

Przetwory – Rezydencja Twórczego Recyclingu Edycja 7. W głowie takiego przeciętnego zjadacza chleba jak ja nie mieści się w zasadzie większość rzeczy, które tam zobaczyłam. Co, z czego można zrobić, na co można przerobić starą beczkę albo na jak wiele sposobów można wykorzystać zakrętki od butelek. Naprawdę ci ludzie mają talent i pomysł, artyści sami w sobie i z obserwacji wnioskuję, że to pasjonaci. Muszą się z tego cieszyć, bo jak inaczej wytrzymaliby dwa dni w dość jednak chłodnej hali Soho?! 
W jednej części byli też nie tyle przetwórcy co twórcy, projektanci jeszcze zbyt mali lub nie aspirujący do wszelkich fashion weeków czy weekendów. Pomimo tego, że przyciągali większość odwiedzających, to z twórczym recyclingiem nie mieli dużo wspólnego i jakoś nieszczególnie mi tam pasowali. Ale całościowo ciekawa inicjatywa, do tego w dobrym terminie. Można znaleźć naprawdę oryginalne prezenty na święta, zamiast piżamy i kubka ze zdjęciem ;)

own

Z jednej strony żałuję że nie mam takiej wyobraźni, a moja kreatywność jest na poziomie bliskim podłogi, a z drugiej myślę sobie, że jakby każdy był tak twórczy to nikt by nie mógł z tej twórczości żyć i być podziwianym.

K.

niedziela, 2 grudnia 2012

zwykła sobota


Teoretycznie pierwsza sobota grudnia to mógłby być najzwyklejszy dzień w roku.  Ale po co? W Warszawie dwie wielkie imprezy. Zupełnie różne, ale ściągające tłumy. Zamykające i otwierające odmienne sezony.

Wielka Iluminacja świątecznej Warszawy. Ot tak włączyli (bez specjalnych fajerwerków i efektów dźwiękowych, na które chyba liczyłam) i będą teraz świecić J ale żeby zorganizować kilkugodzinny koncert, żeby uświetnić ten moment włączenia? to już trzeba mieć rozmach stolicy. I nie oszukujmy się Piasek śpiewający o całowaniu pod jemiołą, rozpalił w zgromadzonych pod sceną milionach kobiet szalone fantazje na najbliższy miesiąc…

Rajd Barbórki – ostatnie takie zawody przed zimą. Niby impreza masowa, a z drugiej strony dla wybranych chętnych wyłożyć na nietani bilet. Racjonalni i plebs, a z nich Ci, którzy zorientowali się gdzie jest wyjazd z trasy, mogli pożywić się autami powoli wyjeżdżającymi z toru, wprost pod ich nogi. Jako powiedzmy pasjonat samochodowy nawołuję do organizatorów o zracjonalizowanie cen i tym samym prawdziwe(!) przyciągnięcie tłumów.

own


Ale w ogólnym rozliczeniu dnia - było pięknie. Emocjonująco wraz z rykiem silników, a później wręcz bajkowo. Ciekawe osoby koncertowały i wszyscy mogli się pobawić. Nie jestem świątecznym entuzjastą ale lubię taki klimat na ulicach, zwłaszcza nocą z padającym śniegiem. I unikać autobusów lubię, bo ciasno. Lepiej spacer, zdrowiej.

K.

niedziela, 28 października 2012

na sprzedaż


Niedziela to taki dzień z jednej strony urokliwy i spokojny, z drugiej wieczorami staje się neurotyczno-depresyjny, bo przecież poniedziałek. Ta wieczorna część dnia tydzień w tydzień jest taka sama, za to udaje mi się coś zmieniać w porankach i popołudniach. Chociażby trasę spaceru obrać inną.

http://2012.warszawawbudowie.pl
Z powodu zmiany trasy trafiłam dzisiaj do Muzeum Sztuki Nowoczesnej na festiwal Warszawa w budowie – Miasto na sprzedaż. To czwarta edycja tego festiwalu i tym razem mówią o sprzedaży miasta reklamom.  Cała wystawa opowiada historię reklam zewnętrznych, od pierwszych szyldów nad sklepami, przez kolorowe neony, aż po ogromne billboardy i banery na pięknych budynkach. Super częścią jest Reklama to sztuka, tam pokazane są ciekawe prace malarzy i grafików, którzy przed laty zajęli się reklamą. No i PRZYSZŁOŚĆ, dla geeków tabletowych raj. Elektronika, najnowsze technologie według tego, co widziałam mogą sprawić, że reklamy będą mniej nachalne i zwyczajnie mniejsze a i lepiej dopasowane do naszych wysublimowanych gustów.

Ciekawie spędza się tam czas. Jednak można powiedzieć, że to dosyć smutna wystawa. Bo wychodząc jedyne, co jest się w stanie zobaczyć to właśnie te ogromne, kolorowo mrugające reklamy, zasłaniające coraz więcej przestrzeni. Po Euro fakt Warszawa przestała zmieniać się z Orange, ale nadal z balkonu patrząc na centrum nie widać ciepłej żółtej łuny mieszkań, a jedynie taką białą, mroźną od neonów.

Jeśli neony, to tylko takie w starym stylu, pełne uroku i niosące jakąś historię!


K.

wtorek, 23 października 2012

"Poniedziałku, ja tak strasznie się pomyliłam..."


www.facebook.com
Poniedziałek, dla jednych najgorszy, dla innych najzwyklejszy dzień tygodnia. Dla mnie szczęśliwie ten był koncertowy, i to nie byle jaki.
Katarzyna Groniec w kręgach młodzieżowo-dojrzewajaco-młodych dorosłych mało znana, uważana za smętnie śpiewającą. Fakt po jej płyty sięgam z reguły w aurze jesiennej depresji, zaraz po powrocie do domu z nowym słoikiem nutelli.
A tu koncert w październiku, depresji brak i nadal się podobało. Nie tylko mi ale całej sali. Były gwizdy, okrzyki i to głównie męskie. Niesamowitą energię widać na scenie, zarówno Groniec ale też od muzyków, świetnie się bawili tam. Sama wokalistka to dla mnie przykład artystki, tak z definicji, a nie tylko piosenkarka. Całym ciałem śpiewa i przeżywa na bieżąco emocje, tym odróżnia się od tłumu manekinów odśpiewujących piosenki z płyt. Jej aktorskie wstawki z elementami komizmu skutecznie zmniejszały ciśnienie wzruszenia po trudnych chwilach i rozwiązał się problem foliowego szumu przy wyciąganiu chusteczek. I żywy śmiech publiki przy kawałkach bardziej komediowych, choć o poważnych sprawach. O ostatniej płycie mówi "zapis przemyśleń, jakie nawiedzają kobietę po 35. roku życia", nie wiem czy to prawda bo jeszcze po 35 nie jestem, ale coś mi mówi że dużo w tym racji. Fajna, dojrzała i nie zdziadziała, a przecież już po 40-stce!



Połowę jej mądrości chciała bym mieć.


K.

czwartek, 18 października 2012

big warsaw dream


Gdzieś między wakacjami, które skończyły się z pierwszym dniem pracy, ową pracą i październikowym powrotem na studia, nadeszło pytanie cholernie egzystencjalne ale bardzo zużyte: Co z tym życiem? Bo zasmakowawszy uroków studiowania/ niestudiowania/ pracowania w elastycznym czasie pracy/ i w tym stricte ustalonym 9-17, nadszedł czas zastanowienia się i co dalej?, bo chyba długo już tak być nie może.

Czas nanoszenia lekkich poprawek na marzenia i plany, bo a nuż uda się je zrealizować. Bo przecież już od małego mówili, że dobry plan to podstawa sukcesu. To się odcisnęło w mojej głowie i teraz same plany mam i każdy lepszy od poprzedniego, a działań brak. Lenistwo przykrywane słowem niemoc. 

www.realbiztips.com

Wiedzieć czego się chce i jak to zrobić, to już coś. Niby tylko jeden krok od finału. Jeden ogromny, stumilowy przez większość nazywany pracą. Taką na własny rachunek albo na czyjś, ważne że pomaga w osiąganiu celów. Wychowane na Seksie w wielkim mieście i Magdzie M. są realistkami, nie oczekują spotkania miłości życia na studiach, ani najwyższego szczebla kariery przed 30-tką. Tylko jakoś tak racjonalizm takich opowieści nie mówi jak wziąć się do roboty skoro życie i studia pozwalają nic nie robić. Mobilizacji mi trzeba, bo mnie oszukiwały te bohaterki. Wcale a wcale nikt nie pokazał jak się zaczyna tę piękną, szaloną i kolorową karierę.

K.

czwartek, 13 września 2012

Lazy lazy life

weheartit.com

• Wstawać rano. I kłaść się spać wieczorem.
• Iść do pracy.
• Zostać w domu.
• Jeździć metrem, bez znaczenia, w którą stronę.
• Wyrzucić opakowanie po czekoladzie.
• Udawać, że jest dobrze.
• Starać się.
• Czytać. I pisać.
• Wymyślać więcej.



Nie chce (mi się).

Poza jednym. Żeby to lenistwo mnie opuściło.

A.

piątek, 3 sierpnia 2012

summertime

Zaskakująco i przewrotnie okazało się że lato będzie w hałaśliwym mieście, a nie przytulnym domu rodziców daleko stąd. Choć warunki zupełnie się zmieniły, to rozkoszuję się miastem, jego szarą codziennością pozbawioną wycieczek rowerowych nad Wisłę w samo południe. Codziennie w autobusie, metrze i jeszcze raz metrze i autobusie. Zdaje się, że jeszcze zaledwie chwila i z ludźmi na przystanku rano będę wymieniać niezdrowo życzliwe dzień dobry i do zobaczenia jutro jak zwykle 9:07. 


http://germanhistorydocs.ghi-dc.org/
Wyrywając się z tej uprzęży na kilka dni uświadomiłam sobie jak bardzo jestem przyzwyczajona do stolicy. Gdańska nie polubię chyba nigdy wybitnie bo nie mają tanich chińczyków i obiad w zasadzie można zjeść tylko w wysublimowanej restauracji na Długim Targu, Sopot stał się mekką młodych, bogatych po rodzicach i mniej bogatch ale aspirujących do tańców z Kasią Tusk. Gdynia uratowała honor całego wybrzeża, głównie dlatego że ichniejsze nudle w pudle spotkałam zaraz przy stacji pociągu. Może to jednak jedzenie jest wyznacznikiem jakości miasta w moim życiu?!



I wróciłam, zadowolona z wczasów ale szczęśliwa szalenie że już w domu. Tak, zdecydowanie dom jest tutaj. Tu wiem gdzie tanio jeść, gdzie kawa lepsza niż w Macu i gdzie posiedzieć na trawie z książką. Pędzący pociąg metra nie zaskakuje ostrym hamowaniem, autobus jest 4 na 5 dni spóźniony, a babcie pytające o drogę z reguły i tak wiedzą lepiej tylko chcą sprawdzić jak bardzo Ty się mylisz.


'I can cheat on you with every city, but they all make love just the same.'


K.

poniedziałek, 2 lipca 2012

Takie życie


Cukier warszawski od ponad dwóch tygodni nie ma u mnie racji bytu. Tęsknię już za tym niemiłosiernie i choć nie lubię zwracać na siebie uwagi, mogłabym nawet rzygać przysłowiową tęczą w centrum Warszawy, w godzinach szczytu. Byle tylko wyrazić swoją radość, że znowu tam jestem, bo w żadnym innym miejscu nie czuję się tak bardzo jak u siebie.

Niestety jestem słoikiem i przyszedł ten smutny dla mnie, a dla rodowitych warszawiaków cudowny czas, kiedy to podludzie z reszty kraju opuszczają stolicę, by przygotować nową porcję weków na kolejny sezon.
Tym razem jednak nie mam na to czasu, gdyż zjawił się w mojej rodzinie gość. Nieproszony. I choć postanowił zamieszkać w czyjejś głowie, jest obecny też w głowach całej reszty. Skutecznie skupia na sobie całą uwagę przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. Zabrał poczucie bezpieczeństwa i spokoju. Nie daje odpocząć i zapomnieć o sobie. I żadne rzucanie inwektywami pod jego adresem ani wznoszenie oczu ku niebu nie pomaga. Bo ma tupet i jest złośliwy.

Pojawiło się więc w moim życiu coś na kształt tektury pozawarszawskiej.
Bez smaku. Czasami wyczuć można jedynie gorycz.
Bez koloru. Pastele i neony nie zastąpią zawsze modnej czerni.

weheartit.com
I choć wiem, że takie jest życie,
boję się utraty równowagi.


A.

niedziela, 10 czerwca 2012

Szał ciał


Haters gonna hate wprasowało się w umysły niczym matematyczna podstawa, iż 2+2 to 4. Taka prawda życiowa wyznawana przez młode postacie. Oficjalnym hejterem jestem w kwestii Euro. Wyprowadza mnie z równowagi i czyni poranki jeszcze gorszymi. Otwierając lodówkę w poszukiwaniu śniadania, natrafiam na euro-parówki, euro-jogurt, nawet truskawki zdają się specjalnie nie dojrzewać i pozostać specjalnie w narodowych barwach. Oznacza to koniec jedzenia, bo zwyczajnie będzie niesmaczne. Piłkoszał przeniósł się na strefy życia, w których jednak wolałabym pozostać bez skórzanej(?) piłki i 22 facetów. Sam fakt, że z tych lub innych przyczyn, w domu mam dwie flagi (jedna to ponczo żeby łatwiej na plecach nosić!) wzbudza niechęć do siebie samej.




I ciągle mnie nurtuje pytanie: skąd nagle ta głęboka wiara w sukcesy naszych piłkarzy? To, że to u nas jest turniej cały, czy że może nie dziś, nie jutro ale pewnego dnia na pewno im pójdzie lepiej? Skąd to pospolite ruszenie? Każdy, stary, młody, kobieta czy facet nagle wszyscy kibicują. Dobrze jak wiedzą, w których strojach nasi ale pewnie zdarzają się durne pytania w połowie meczu. Tacyś my nagle w sile zjednoczeni, odpustowe i festyniarskie nastroje gdzie się nie obrócić. Takie fiesty na ulicach to chyba jakoś nie w polskiej naturze leży. Co innego narzekanie i już głosy na złego trenera i w ogóle murawa była kiepska jakościowo podobno. Bo przecież winniśmy wygrać!

P.S. Pewnie gdyby nie fakt, że ta impreza utrudnia mi naukę, jedzenie a nawet poruszanie się w mieście, to zerknęłabym przychylniej, bo w końcu: Razem tworzymy przyszłość! Cóż za górnolotny frazes. 

K.

środa, 30 maja 2012

letnie harce


Są miejsca, na które czekam całą jesień, zimę i cholernie zimne początki wiosny. A i tak rok w rok wraz z pierwszymi ciepłymi dniami zawodzą mnie i mają opóźnienia w otwarciu.

Plac Zabaw (o zgrozo!) otworzył się dopiero niedawno. Na otwarciu, przybyło jakieś, według nie oficjalnego źródła – mojego oka, 2 tys. osób, uświadomiłam sobie wręcz absurdalny fenomen tego miejsca. Nie raz ktoś pytał: Co to w ogóle jest? Co tam mają, że wszyscy tam bywają? No nic nie mają specjalnego! Ale jest wręcz przesadnie przyjemnie, to chyba zwyczajnie taka najczystsza forma relaksu całej rzeszy Polaków – Browar w plenerze. Całej przyjemności nie burzą nawet hordy hipsterów, którzy chodzili tam zanim jeszcze było modnie ;) Przyznaję oficjalnie i publicznie, tak uległam stuprocentowo urokowi albo strasznej modzie na to miejsce. Nawet szanowna rodzicielka zabrana w to miejsce zeszłym latem, myślami wraca do niego i oznajmia że jak przyjedzie to musimy iść!

http://www.funnysigns.net

I już wiem, że dzień zamknięcia jesienią będzie pewnie pierwszym dniem depresji, bo uświadomię sobie przecież, że skoro już jesień to wypada, zgodnie z przyjętymi normami, w ową depresję popaść.


K.

środa, 23 maja 2012

Pieprzna czekolada


W czasach, gdy nosiłam ubrania na metr dziesięć, wierzyłam w miłość wielką i obrzydliwie słodką, a o szczęściarzach, których dopadła można by powiedzieć i żyli długo i szczęśliwie. Wierzyłam, że każdy dzień zaczyna się i kończy wspólnie, jedząc czekoladowy tort z kolorową posypką, i popijając go dosładzanym sokiem z malin. A po tym wszystkim różowymi bańkami się odbija i szczęściem, a nie z powodu przejedzenia. Sądziłam, że czas spędza się razem w wesołym miasteczku, albo biegając boso po łące z wiankiem na głowie, bo kontakty cielesne ograniczają się jedynie do trzymania się za ręce i skradania, smakujących cukierkami, pocałunków.

            Jednak odkąd przerzuciłam się na damską rozmiarówkę, doszłam do wniosku, że w swoich poglądach byłam naiwna, tak samo, jak w przypadku, gdy sądziłam, iż zmieszczę się w małą eSkę. Okazało się, że nie ma żadnego wianka, jedynie metaforycznie, za to cellulit, rozstępy i błona dziewicza są naprawdę. Zbyt długa jazda na karuzeli przyprawia o mdłości, a poza głośnym śmiechem, słychać jeszcze kłótnie i płacz.
Ale na co dzień, niekoniecznie wszystko powinno spływać lukrem. Polubiłam gorzką herbatę i niezwykle dużo pieprzu w potrawach.
Idealnie czerwona, wypolerowana i błyszcząca miłość jest plastikowa i nudna. Potrzeba w niej też trochę zgrzytów, zakalca zamiast tortu i ostrych przypraw piekących w gardło i w oczy. Prawdziwości i intensywności nowych smaków.

Marzy mi się właśnie taka, wyważona w idealnych proporcjach. Jak czekolada z chili.


            Obserwując jednak w ostatnim czasie moich znajomych, opuszcza mnie nadzieja, że coś takiego da się w ogóle osiągnąć. Do czynienia mam ze skrajnościami. Płacz i zgrzytanie zębów wyłącznie, bo On jest zimny jak ciekły azot, jest chamem, albo jeszcze gorzej – jest nieosiągalny. Słucham więc wciąż o niewyobrażalnym cierpieniu i tęsknocie, o depresji, dołkach i lejach jak po bombie. Idąc w drugą stronę, słyszę o miłości wielkiej aż po grób, po czym okazuje się, że nie jest wręcz cudownie i fantastycznie, a po prostu „może być. A w zasadzie to nic ciekawego”.

Zakochani to niewątpliwie psychotycy i permanentni masochiści.

A.

piątek, 18 maja 2012

Everyone has a little dirty laundry.

Mówią, że kończąc dobrą książkę człowiek czuje się jakby stracił przyjaciela. Owszem potwierdzam, ale tylko z jedną książką tak mam. Tymczasem odkryłam, że porzuciła mnie przyjaciółka, a w zasadzie cztery wspaniałe kobiety – Desperatki. Jakkolwiek banalnie i płytko to by nie zabrzmiało, to uwielbiałam je. Głównie chyba, dlatego że przyjaźń między nami była dość regularna i wymagała spotkań tylko raz w tygodniu, nie musiałam z nimi jeździć na wakacje i wygodne było to, że nic nie chciały w zamian! A ja mogłam spokojnie wchodzić do ich, jakby nie było, absurdalnego świata ( c’mon jak często na jednej ulicy mieszka kilku morderców, podmieniaczy dzieci i samobójców) i wciągając się coraz bardziej w kolejne wątki, pomyśleć: hej, mój hałaśliwy sąsiad chyba nie jest aż tak straszny i mogło być o wiele gorzej. 

Tak, zdecydowanie dawały mi dobry punkt odniesienia do sporej części problemów i narzekań. Bardziej to poprawne (mimo odrealnienia) niż porównania do problemów prawdziwych osób i podnoszenie swojej samooceny odbijając się innych ludzi. Czas znaleźć nowy punkt programu na poniedziałkowe wieczory!

http://simplesapien.com
K.

sobota, 28 kwietnia 2012

Najpiękniejsza zabawa


Czasem zastanawiam się, czy jest na świecie coś, co lubię. Tak bardzo i naprawdę. Poza cukrem w różnej postaci, rzecz jasna.
Otóż jest. I jest to permanentne uwielbienie. Żałuję jedynie, że czasem brakuje mi czasu na czytanie książek.
Dlatego dzisiaj nie zamierzam marnować ani jednej wolnej chwili. Sadowię się wygodnie na balkonie razem z kubkiem waniliowej kawy i lekturą, w wersji papierowej koniecznie! Żadna inna nie macha tak wesoło nóżkami złożonymi z literek, siedząc na półce i czekając na swoją kolej.
A słońce, mam nadzieję, zostanie moim dzielnym i wytrwałym towarzyszem. I nieważne, że nie lubię go w letnim wydaniu.

weheartit.com

„Czytanie książek to najpiękniejsza zabawa, jaką sobie ludzkość wymyśliła”
                                                                                                              Wisława Szymborska


Miłego dnia :)

A.

wtorek, 24 kwietnia 2012

(Nie)życie – pełną parą


Zainspirowana zostałam filmem Nietykalni. Nadal dziwie się jak można w tak piękny sposób opowiadać o sprawach tak trudnych, wręcz tabu w naszym kraju. Pokazują, że można śmiać się z ludzkich ułomności. A tu proszę sukces, ludzie pędzą stadnie do kin. Czyli jednak nie jesteśmy tacy zgorzkniali i sztywni?! I gdzieś tam pewnie w każdym wychodzącym z kina zaczyna tlić się pytanie: Czy żyję pełnią życia? Zżera ta wątpliwość od środka, bo w obliczu sparaliżowanego faceta, który pędzi ulicami Paryża na swoim stuningowanym wózku, chyba mało kto ma czelność powiedzieć: Tak, żyje pełnią!


I sama, jako człowiek kanapowy, męczę się strasznie z tą myślą. Niestety lata spędzone w pozycji horyzontalnej nie rozbudzają kreatywności. Z początkiem roku był plan co osiągnąć w 2012, ale zaskakująco był na tyle leniwy że wypełnił się już w styczniu. Przyszła pora na nowy, poważny i życiowy. Już czas ruszyć zwoje mózgowe i ciało przy okazji weekendu najdłuższego w roku. Klej, nożyczki, gazety do rąk i tworzenie mapy marzeń: start

K.

niedziela, 15 kwietnia 2012

Warsaw Fashion Weekend



Kolejny weekend, kolejne atrakcje (szczęśliwym trafem darmowe ;) - podziękowania dla KoTo Biżuteria). Wielkie wydarzenie warszawskiego świata mody – tak zapowiadano tę imprezę. W rzeczywistości było bardzo ciekawie, ale do pokazów mody, które mamy w wyobraźni, rodem z Seksu w wielkim mieście, to jeszcze Warszawie daleko. Uznać mnie można za modową ignorantkę, więc cała moja opinia wypowiadana jest z pozycji ostatnio szalenie popularnej, tj. nie znam się, to się wypowiem(!).

Przez cały czas, a głównie w przerwach między pokazami, które zdawały się być niemiłosiernie długie, można było oglądać stoiska projektantów w showroomie. Kupować można było również! Ale stoiska niestety bardziej wpasowywały się w industrialny charakter SOHO Factory niż miejsca związanego z modą, od tak zwykłe białe boxy z expo.
Piątkowe pokazy dojrzałam tylko początkowe. Najbardziej w pamięci i tak pozostaną niepomalowane i licho uczesane modelki. Ja wiem, wiem to o ciuchy a nie o piękno modelek chodzi. Jednak łatwiej byłoby skupić się na kolekcjach gdybym nie zastanawiała się czy rozplącze się jej ten lekko związany kok teraz czy po obrocie. Minimum lakieru i już byłabym całą uwagą przy ciuchach. Sukienki Aleksandry Markowskiej z jednej strony stalowe i zimne, a z drugiej strony wiosennie zwiewne, całkiem ciekawe. Jeszcze pokaz torebek Barada Sevilla we współpracy z Deni Cler wszystko fajnie, super tylko akurat na nim siedziałam, więc widziałam torebek urywki jedynie.

Cały sobotni wieczór nosił nazwę Fashion Rock i stanowił połączenie koncertów z pokazami mody. Plus dla organizatorów za ten pomysł, w dodatku dochód oddawali na fundację Rak’n’Roll. Z kolekcji, które widziałam na pierwsze miejsce zasługuje The Frock by Kaja Śródka, zielonego pojęcia nie mam kiedy bym taki frak ubrała ale są niesamowite. Pokaz Mozcau nie porwał mnie a nawet nie podciął moich zmęczonych od stania nóg, kolekcja bardzo prosta i ‘czysta’, stąd mój brak większego zachwytu. To zapewne oczekiwania na kolekcje w stylu haute couture Diora, sprawiły, że dużo w mej pamięci nie pozostało, z ciuchów jednak bardziej codziennych. Modowy weekend zakończył się pokazem Alexis Reyna i tu juz bliżej było do tego, czego się spodziewałam. Ubiory abstrakcyjne, okrutnie ciężkie jak na wiosnę. Projektant jest też performerem, więc podczas pokazu pełnił rolę DJ-a. Wszystko zgrywało się w jedną całość dopóki nie nastąpił moment, kiedy modele i modelki przestali chodzić po wybiegu a on nadal grał. Chyba nie zapowiedział tego faktu i część osób zwyczajnie wyszła a po kilku chwilach, prowadząca Ada Fijał nie zważając na nadal grającego Alexisa, zza kulis pożegnała wszystkich przybyłych na Warsaw Fashion Weekend i podziękowała sponsorom, próbując mówić głośniej od muzyki granej przez projektanta.
Kończąc tę ekspercką opinie i relacje z imprezy, zacytuję niezwykle sympatyczne panie, które siedziały niedaleko mnie: „chciałaś liznąć trochę wielkiego świata, wstawaj i chodź dalej na pokaz”. Byłam, polizałam i chętnie wrócę. Wiedza z zakresu najnowszych trendów i mody może być bardzo przydatna i jedynie działać na lepsze ;)

K.

czwartek, 12 kwietnia 2012

Prozac w płynie


I po ‘pięknym’ czasie Wielkanocy. Spokojnie, jak lądowanie szybowca, wylądowałam w Warszawie. Skołatane nerwy najlepiej leczą filmy i tak miało być tym razem. Seans filmu Warszawa był dodatkowo potrzebny w celach naukowych. Przekornie jednak nie spełnił moich oczekiwań. Stolica pechowo nie była ukazana jako cud polski, wymarzony Eden. Bo czy warszawiak, który potrąca człowieka i ucieka z miejsca wypadku lub kradzież czyjejś tożsamości to dobra wizytówka tego miejsca? Nie bardzo. Nieciekawy wizerunek miasta wzmacnia zimowa sceneria, bloki zmielone z zalegającym śniegiem. Obraz okrutnie smutny, ale według stereotypów prawdziwy. Źli ludzie są tutaj na każdym zakręcie, jedynie kanar w autobusie okazuje dobre ludzkie oblicze (twórco filmu – srsly?). Kreacje postaci też stworzone bez wyrazu, szarawe, jedynie Dominika Ostałowska, jako Wiktoria, ratuje aktorską obsadę. Już w pierwszej scenie widać, że nie jest Martą!

Taki seans weryfikuje dużo w dotychczasowych myślach i opiniach, moje jednak chyba bardziej utwierdził. Stereotypizacja Warszawy i mieszkańców, podciągnięta pod teoretycznie kilka sytuacji, które mogły przytrafić się każdemu. Jednak jak często łapiąc stopa, okazuje się że kierowca, który nas zabrał pracuje dla mafii? albo ktoś kradnie tożsamość naszej córki (in fact – nie ukradła tylko kupiła)? Takie obrazy wywołują we mnie duże wzburzenie i jednocześnie podnoszą wiarę w sens pisania o dobrych stronach stolicy. Bo to jej widok, pędzącej i zmęczonej, ale także tej w parkach i nad Wisłą koi moje nerwy. To tu pijąc wino na balkonie można spokojnie oddychać i rozmyślać.

Poświątecznie takich spokojnych chwil na relaks życzę, 
K.



sobota, 7 kwietnia 2012

Świąteczne marudzonka


Przyznaję, nie przepadam za świętami wielkanocnymi (i żadnymi innymi).


Nie czerpię zupełnie żadnej satysfakcji z nerwowego machania szmatami na czas i wyganiania pająków zza regału. Nie odczuwam erotycznej przyjemności, gdy podczas kupowania tony żarcia, którego i tak nie dam rady zjeść, ocieram się w sklepach o miliony innych ludzi, którym w źrenicach, poza szaleństwem, odbijają się mierzące kilometry, listy zakupowe. Zapach jajek i kiełbasy wydostający się z koszyczka wprawdzie działa na mnie odurzająco, ale niestety już nie czuję się świeżo i radośnie jak Czerwony Kapturek, a raczej jak stara i schorowana a-dlaczego-masz-takie-duże-i-przekrwione-oczy-Babciu? Ponieważ lodówka się nie domyka, to oczywiście znak, że jedzenia nadal jest za mało, więc należy stoczyć walkę z Gordonem Ramseyem w jego piekielnej kuchni. I tak, poza skrojonymi do sałatek warzywami, należy uciąć sobie chociaż jeden palec oraz ugotować, upiec i usmażyć przynajmniej połowę pozycji z kilkuset stronicowej książki kucharskiej. Jednocześnie.
Po czym przychodzi w końcu taki moment, który daje nadzieję, niestety złudną, że teraz oto można już celebrować Wielkanoc leżąc przed telewizorem i półprzytomnym wzrokiem śledzić niesamowicie przewidywalną świąteczną ramówkę oraz reklamy pełne kolorowiutkich jajeczek-pisaneczek, żółciutkich kurczaczków, puchatych zajączków i bakterii, z którymi upora się tylko Domestos. Naiwni Wy, Ukochana Rodzinka sama się nie odwiedzi! Nie ma przecież nic a nic piękniejszego niż mielenie jęzorem o zgrabnych, ale pewnie operowanych pośladkach Maryni i innych Ważnych Sprawach oraz maskowanie całej gamy negatywnych emocji słodkimi uśmiechami, prosto z reklamy wielkanocnego żurku instant, wśród ludzi, do których twarzy często przez całe to urocze posiedzenie próbuje się w myślach dopasować poprawne imiona. A na koniec i tak nie wiadomo, kim jest ta pani z wąsem siedząca naprzeciwko.

Oczywiście święta nie mogą też istnieć bez składania życzeń.
Rokrocznie, moja skrzynka SMSowa zapychana jest wysyłanymi masowo wierszykami. Standardowe rymowanki, które znam z poprzednich lat o pysznościach w koszyku, barankach skubiących zieloną rzeżuchę oraz z dwuznacznymi poradami dotyczącymi sposobów mycia jajek wszelkiego rodzaju. Czasami trafi się też jakaś metafora, którą można odczytać jako życzenia braku problemów z kanalizacją.
W odpowiedzi na taki skopiowany z internetu i wysłany hurtem ‘do wielu’, identyczny jak rok, dwa i pięć lat temu, „szczery” tekst, mam ochotę odpowiedzieć równie „szczere” spieprzaj dziadu zamiast chociażby zdawkowe nawzajem. Wolałabym zwykłe i standardowe życzenia „wesołych świąt”, byle od serca. Ewentualnie żadne, w końcu to też jasny przekaz – mam cię w dupie.


            Korzystając z okazji, sama sobie, szczerze życzę spokoju, fajnych zabawek w Jajkach z Niespodzianką, dużo schabu ze śliwką i dużo mazurka. A Wam wszystkiego, czego chcecie. I Wesołych Świąt!

A.

czwartek, 29 marca 2012

Przesilenie wiosenne


Od jakiegoś czasu nie opuszcza mnie irracjonalne poczucie szczęścia.
Intensywne godziny spędziłam na analizie tego zjawiska, bo nie lubię niejasnych sytuacji. Nie znalazłam niestety w kieszeni żadnego wygranego losu na miliardy w totka ani chociażby darmowej wejściówki do kina. Moich narządów wewnętrznych nie łaskoczą nadpobudliwie machające kolorowymi skrzydełkami motylki. Nie zgubiłam kilku centymetrów w pasie, w biodrach i udach, chociaż skakałam na skakance po 10 minut przez aż pięć wieczorów!, w związku z czym nie mogę w nocy spokojnie i bez poczucia winy zjeść na raz całej tabliczki czekolady. Z karmelem.

Rozwiązanie, jakże proste, podsunęła mi K.
To podobno Wiosna maczała w tym palce! Ta sama, do której każdy co roku, jak po przebrnięciu kilometrów w ostatnich śnieżnych, zimowych zaspach, pożądliwie sapie „wiosna, ach to ty”. A ona jak na haju rozbawiona, w modnych koturnach peep-toe, biega na ugiętych kolanach. W krótkich szortach eksponuje cellulit na pośladkach i bez mrużenia oczu, wyzywająco zerka prosto w stronę słońca, bo cwaniara z niej i na nosie ma, oczywiście, rajabny. A później, bez żadnego ostrzeżenia ulegnie transformacji i będzie po prostu Latem, w liczbie tysięcy sztuk jednakowych klonów. Z tlenionymi włosami i puszką piwa albo raczej mrożonym napojem z kawiarnianej sieciówki, dumnie noszonymi w wyciągniętych przed siebie rękach.
A w razie gdyby komuś było za chłodno w 40 st. C w cieniu, wystarczy skorzystać z, paradoksalnie niezawodnej, komunikacji miejskiej, żeby doświadczyć ohydnego zaduchu oraz śmierdzącej mieszanki potu i wylanego na ciało litra perfum (bo po co używać mydła), w pojazdach, w których powietrze ma temperaturę wrzenia.
Doprawdy nie wiem skąd ten optymizm.

weheartit.com

I choć cierpliwość nie jest moją najmocniejszą stroną, to nie pozostaje mi nic innego, jak tylko czekać na prawdziwe powody do radości. Jakieś fajerwerki specjalnie dla mnie.

Pomarzę więc sobie, siedząc na ławce w parku i śmiejąc się w duchu ze skrzywionych min niedopieszczonych desperatek z zawiścią patrzących na masowo gruchające gołąbeczki, które szukają dziury w całym, podobno tak samo jak ja :)

A.

środa, 21 marca 2012

I'm gonna take it easy


http://mi9.com/spring-flower-wallpaper_29038.html 
Przyszła pełna kolorów wiosna, kwitnąca i dająca mnóstwo energii. Świat stał się jakiś taki ciekawszy, bardziej intrygujący a zarazem zachęcający do nowych planów. Nawet horoskop mówi żeby wykazać się inicjatywą, ani słowa o tym co było. To taki mały początek roku, mniej oficjalny. Trzeba rozdział poprzedni zakończyć wyraźną kropką, lecz bez zbędnych podsumowań i rozliczeń!

Pogodne dni napawają chęcią do życia, wyciągają nas z szarych bloków do warszawskich parków, które już stają się coraz piękniejsze i bardziej kolorowe J I zaraz pójdziemy na spacer czy piknik, odkładając na bok sprawy codzienne, ciesząc się jak dziecko z promieni słońca.
Zacznijmy snuć nowe plany i marzenia, bo przecież wiosną się wszystko odradza, my również!


K.

wtorek, 13 marca 2012

night down


FASHION NIGHTS OUT pres. by FMC

            Na pierwszy rzut oka impreza powinna być sukcesem pod każdym względem. Organizowana: przez Fmc Sgh – modową organizację, skupiającą wokół siebie najmodniejszych studentów; 
w The Eve – jeden z popularniejszych klubów wśród wyżej wspomnianych modnych ludzi; 
tematyka moda – w dobie szafiarek, blogerek i blogerów modowych, to jeden z lepszych tematów czegokolwiek, każdy się modą interesuje lub chociaż próbuje. 
Miały być super niespodzianki i atrakcje (z tych, atrakcyjny był ewentualnie jeden barman). Firma Florentines owszem może była obecna, aczkolwiek głównie na banerze reklamowym. I nawet stosunkowo niedrogie wejściówki nie zdołały przyciągnąć tłumów.
Okazało się, że świetny przepis na idealną organizację eventu miał jednak jakieś braki, bo wyszedł ultra zwyczajny czwartek w trendy klubie.

Takie wydarzenia sprowadzają z wysokich chmur marzeń na ziemię. Zachłysnąć się pierwszym sukcesem to jedna z najprostszych rzeczy, które mogą zrobić młodzi, pełni marzeń… I dopiero pierwsze potknięcie, gdzieś tam budzi myśli, że pracować trzeba cały czas, bo samo nic się nie napędzi.

K.

środa, 7 marca 2012

Kac Wawa


Lubię filmy, które zajmują myśli jeszcze długodługo po wyjściu z kina. I tak było tym razem. Nieustająco towarzyszyły mi wyrzuty, że w swoim niewypowiedzianym lenistwie nie ruszyłam tyłka z fotela i kilkadziesiąt cennych minut wyleciało z mojego życiorysu.

Biorąc pod uwagę pojawiające się recenzje "Kac Wawy", nie spodziewałam się, że posmakuję dzieła wspaniałego jak czekoladowy tort, ze szczytującą na czubku wisienką. Nie miałam jednak pojęcia, że będzie to ciacho (sądziłam, że nic gorszego od "Ciacha" powstać nie może, a jednak), a właściwie zakalec z kremem tak paskudnym, że zwraca się treść. Funkcja obronna mojego organizmu zafundowała mi kulturalno-estetyczną sraczkę.

filmweb.pl

Fabułę "Kac Wawy" można przedstawić w bardzo dużym, ale mówiącym wszystko, skrócie: najpierw najebać się, przelecieć dziwki, przelecieć studentki (które są dziwkami), pojeździć limuzyną, najebać się, przelecieć dziwki, zrobić kupę, przelecieć dziwki. A co drugie słowo mówić kurwa. Doprawdy, żenujące.
Teraz właściwie nie musicie oglądać filmu, już wszystko wiecie. Taki mały spoiler.

Nasunęła mi się jednak po seansie krótka refleksja.
Wprawdzie nie mam tendencji do szufladkowania aktorów, ale po tym bolesnym doświadczeniu, wrzuciłabym kilku - szczególnie Pawlickiego, którego talent ogromnie cenię - do komody w stylu vintage i zamknęła na klucz. Niech już lepiej zostanie przedwojennym amantem, dobrym rycerzykiem z równym przedziałkiem we włosach.
Mam nadzieję, że gaże były w-cholerę wysokie, bo żadne inne wyjaśnienie, dlaczego ktokolwiek wziął w t y m udział do mnie nie trafia.

Wy też mieliście po tym wszystkim ochotę znieczulić się i zapomnieć?

PS. Nienawidzę 3D. Pieprzone okulary zostawiają czerwony ślad na nosie.

A.

poniedziałek, 5 marca 2012

Love story

Kolejny już tusz okazał się być bardziej niż do dupy. Ciemnymi smugami, malowniczo spłynął po policzkach i kapiąc z brody, poplamił mi serce na czarno.
            A to tylko krótka Opowieść miłośna.
Ponadczasowa. Bez patosu, wielkich uniesień i słodkiego, różowego lukru oblepiającego każdą stronę. Bezpretensjonalna.
I bez happy endu.
wydawnictwoalbatros.com

Lubię do niej wracać. Paradoksalnie z uśmiechem.

A.

wtorek, 28 lutego 2012

HollyDay


            Chodzenie do teatru to coś, co lubimy prawie-najbardziej.
Nie tak często jak byśmy chciały, ale jednak, zasiadamy rozgorączkowane na widowni. I siedzimy jak na szpilkach licząc na przypływ emocji, zdecydowanie bardziej żywych i intensywnych niż te, które daje ponowne śledzenie losów Magdy M jak miłość, nawet z perspektywy własnego łóżka.
Przyciąga subtelnym zapachem, szansą pomysłowego spełnienia, oderwania od szarego świata i ukojenia skołatanych nerwów. Pobudza wyobraźnię i rozpala zmysły. Teatr też potrafi doprowadzić do orgazmu.

Tym razem padło na "HollyDay" w Teatrze Studio. Podobno świetne i warto. I Pawlicki tam gra, więc nawet trzeba. Bilety na spektakl rozchodziły się w zatrważającym tempie, przypuszczalnie wykupowane masowo przez wierne fanki wyżej wymienionego (Tego dnia akurat, średnia wieku najliczniejszej ich grupy wynosiła jakieś 60 lat). Udało się nam więc zdobyć je dopiero za trzecim razem, korzystając przy okazji z cudownej wręcz oferty specjalnej „Za 10 Studio”. Interes życia.

Sztuka Michała Siegoczyńskiego to opowieść o spełnianiu marzeń, miłości i sławie. Dodajmy do tego Nowy Jork, blichtr i usta wygięte w sztucznym uśmiechu. Show biznes, który kusi, kusi, kusi... Okazuje się jednak, że to tylko pociągnięty turkusową iluzją, idealny świat. Pozornie magiczny i błyszczący jak brokat na powiekach, w rzeczywistości sypie się z każdym ich mrugnięciem.
Główna postać, Holly (Magdalena Boczarska) wzorowana została ponoć na bohaterce „Śniadania u Tiffany’ego” (wierzyć muszę na słowo, nie oglądałam. Ignorancja totalna.) Młoda, niezwykle samotna i zagubiona przyjeżdża do wielkiego miasta z nastawieniem zrobienia kariery. Zamieszkuje u Freda (Piotr Wawer), początkującego kompozytora. Wkrótce zaczyna obracać się w towarzystwie Rity - szefowej (Ewa Błaszczyk), której pięć minut już mija, oraz Jima (Antoni Pawlicki) pewnego siebie podrywacza, homoseksualisty. Pojawia się również bezwzględny Max (Mirosław Zbrojewicz). 

„HollyDay” określane jest jako przedstawienie niezwykle sentymentalne. I rzeczywiście, pojawiło się wiele momentów, które miały jak sądzę, wzruszyć. K. potwierdza. Pani-ze-łzami-w-oczach z fotela obok byłaby pewnie tego samego zdania. Do mnie trafiało jedynie fragmentami. Chyba akurat tego dnia zamieniłam swoje, zbudowane z mięśnia poprzecznie prążkowanego, serce, na takie z kamienia, albo na tanią, plastikową pompkę.
W stan lekkiego znużenia wprowadzały przydługie monologi i dialogi, które wydawało się, że nie skończą się, kurde, nigdy. Momentami też mamrotane, ciężko było zrozumieć. Nieco natomiast irytowały, upchnięte chyba dosłownie w każdą pauzę potrzebną na zaczerpnięcie oddechu przez aktora, utwory muzyczne, mające być komentarzem tego, co dzieje się w głowie postaci. Było nawet „Last Christmas” i ciurkiem padający na zlew śnieg. Luz.
Niemniej, ostatecznie nie postawiłam na „HollyDay” krzyżyka.
Zainteresowanie utrzymywała jakaś pozorna niedzisiejszość i porwana fabuła, która tworzyła pewną specyfikę, a tajemniczości nadawała gra świateł. Scenografia, choć niezbyt atrakcyjna i dość niesprecyzowana, zmuszała do wykazania się wyobraźnią i kreatywnością. Większość akcji rozgrywa się między blatami szafek kuchennych, kanapą, a stołem barowym, umieszczonymi w miejscu, gdzie powinno znajdować się kilka pierwszych rzędów widowni.

teatrstudio.pl

Aktorzy wręcz na wyciągnięcie ręki. Do tego stopnia, że można było razem z nimi wciągnąć biały proszek, w postaci pudru dla niemowląt bodajże. M. Boczarska, przekonująca i intrygująca. Piotr Wawer, irytujący, ale może to dlatego, że przez większość spektaklu miał gołe stopy. Wyróżnienie natomiast, bez wahania przyznaję Ewie Błaszczyk. Jako naczelna magazynu Starlight, której gwiazda już gaśnie, w czarnym, skórzanym kostiumie i blond peruce, z czerwonymi ustami prezentowała się rewelacyjnie. Uosobienie okrutnego świata mediów, niewiarygodnie pewna siebie i bezwzględna. Drugie wyróżnienie z kolei, wędruje do A. Pawlickiego. Wbrew pozorom nie jest to jednak zasługa jego gołych pośladów, co pewnie oznacza, że jestem aseksualna i problem z sercem to nie jedyny jaki mam. Niemniej krótkie, acz donośne westchnienie przetoczyło się przez widownię w momencie, gdy hasał w stroju Adama między palmami. Jako Jim nieprawdopodobnie komiczny, do tego stopnia, iż zastanawiałam się poważnie czy to aby nie pustka w głowie i improwizacja, czy po prostu talent, niezwykła naturalność i szczerość.


"HollyDay" polecam osobom chcącym stać się częścią show biznesu, w celu weryfikacji swoich marzeń, ludziom cierpliwym, a przede wszystkim tym, którzy lubią nostalgiczne opowieści i historię Kopciuszka, ale z alternatywnym zakończeniem. W tym wypadku nie ma co liczyć na happy end, przystojnego księcia z apartamentem na ostatnim piętrze wieżowca i zagubioną na czerwonym dywanie, szpilkę od Christiana Louboutina.


Dla zainteresowanych - najbliższa szansa na świętowanie HollyDay, w maju.

A.

poniedziałek, 27 lutego 2012

nocny negliż


Nocna warszawa. Gdzieniegdzie ciemna, szara i mokra, a już dwa przystanki dalej kolorowa i tętniąca życiem. Zapraszająca na kawę, do kina czy zwyczajny spacer.
Noce mają specyficzny charakter, nocami myśli się inaczej, często odważniej. To po zmroku zaczynamy częściej marzyć, uświadamiać sobie nasze skryte pragnienia, bo to ciemność i anonimowość nawet wobec siebie samych daje nam tę odwagę się do tego przyznać. Jeden wieczorny spacer owocuje bardziej niż godzinna sesja u psychologa, obnaża i otwiera na nowe doznania oraz plany. 



K.


http://kateydate.wordpress.com/

środa, 22 lutego 2012

Uciec od szarości


Zakopana w miękkiej, ciepłej pościeli. Na bladym policzku odciska się poduszka. Pod nieumalowanymi powiekami i rzęsami niewytuszowanymi mascarą w kolorze black, przewijają się urocze, pastelami wypełnione obrazy. Usta układają się w uśmiech przez sen.
Słoneczko już wysoko, śnieg pięknie iskrzy się. Muminki pod kołderką chrapią we śnie…!*
Nie lubię rano wstawać, gdy za oknem sine niebo. Bez entuzjazmu, bez wyrazu, usypiająco. I gdy szare krople, jedna za drugą rozbijają się o głowę, a włosy złośliwie skręcają się ze śmiechu.            

Nie marzę o tropikach.  Jedynie o odrobinie słońca i błękitnego nieba. Z orzeźwiającym mrozem, niewidzialnymi, lodowymi igiełkami kłującym czerwone zmarznięte buzie. Energii potrzebuję i kolorów.

____________________________________
* Jak dotąd jedyny, nieco żenujący, budzik, który nie wywołuje u mnie agresji i ochoty zniszczenia w bardziej brutalny, sadystyczny i wymyślny sposób niż rzucenie nim o ścianę. Niemniej zdecydowanie mnie nie uszczęśliwia.

A.

środa, 15 lutego 2012

Krawędź


„Gdy raz stanęło się na krawędzi życia, jego środek przestaje fascynować.” Anna Blundy

Tak właśnie jest z Warszawą. Kiedy już raz człowiek ją pozna i polubi to dotychczasowe życie, które wydawało się być ciekawe, pełne i satysfakcjonujące, staje się jednak niewystarczające. Mnogość możliwości i zupełnie inne czynności, które stają się niezbędne sprawiają, że nie chce się wracać do tego, co było. Mimo tego, że nie było złe, mimo że było fajnie.
„stolica perspektyw rozwija czerwony dywan
to też stolica niespełnionych oczekiwań”
Molesta
Czasem zawodzi, okazuje się, że nie zawsze jest jak w kolorowych magazynach. Ale to w końcu krawędź, która wciąga i fascynuje.

K.

poniedziałek, 13 lutego 2012

Słodycz (nie)idealna

Od nadmiaru cukru czasami może zemdlić. Nie przeszkadza mi to jednak w pakowaniu go sobie do ust garściami.

Do worka z napisem „Moje nałogi” dorzuciłam niedawno Warszawę. Kapryśna jest i nie zawsze smakuje jak przyjemnie lepka, gorąca czekolada. Czasami wykrzywia twarz w uroczych kawiarnianych ogródkach, oferując w menu jedynie gorzki smak zawodu.
Mimo to uzależnia. Nocą szczególnie, gdy mieni się rozświetlona neonami kolorowymi jak słodkie landrynki. Właśnie tutaj czarno-białe szkice planów nabierają barw, marzenia wydają się być nie tylko marzeniami. Bo przecież chcieć to móc.

Warszawa inspiruje.
Tym razem do emocjonalnego ekshibicjonizmu i grafomańskich zabaw. Ten blog jest tego dowodem :)

A.