wtorek, 28 lutego 2012

HollyDay


            Chodzenie do teatru to coś, co lubimy prawie-najbardziej.
Nie tak często jak byśmy chciały, ale jednak, zasiadamy rozgorączkowane na widowni. I siedzimy jak na szpilkach licząc na przypływ emocji, zdecydowanie bardziej żywych i intensywnych niż te, które daje ponowne śledzenie losów Magdy M jak miłość, nawet z perspektywy własnego łóżka.
Przyciąga subtelnym zapachem, szansą pomysłowego spełnienia, oderwania od szarego świata i ukojenia skołatanych nerwów. Pobudza wyobraźnię i rozpala zmysły. Teatr też potrafi doprowadzić do orgazmu.

Tym razem padło na "HollyDay" w Teatrze Studio. Podobno świetne i warto. I Pawlicki tam gra, więc nawet trzeba. Bilety na spektakl rozchodziły się w zatrważającym tempie, przypuszczalnie wykupowane masowo przez wierne fanki wyżej wymienionego (Tego dnia akurat, średnia wieku najliczniejszej ich grupy wynosiła jakieś 60 lat). Udało się nam więc zdobyć je dopiero za trzecim razem, korzystając przy okazji z cudownej wręcz oferty specjalnej „Za 10 Studio”. Interes życia.

Sztuka Michała Siegoczyńskiego to opowieść o spełnianiu marzeń, miłości i sławie. Dodajmy do tego Nowy Jork, blichtr i usta wygięte w sztucznym uśmiechu. Show biznes, który kusi, kusi, kusi... Okazuje się jednak, że to tylko pociągnięty turkusową iluzją, idealny świat. Pozornie magiczny i błyszczący jak brokat na powiekach, w rzeczywistości sypie się z każdym ich mrugnięciem.
Główna postać, Holly (Magdalena Boczarska) wzorowana została ponoć na bohaterce „Śniadania u Tiffany’ego” (wierzyć muszę na słowo, nie oglądałam. Ignorancja totalna.) Młoda, niezwykle samotna i zagubiona przyjeżdża do wielkiego miasta z nastawieniem zrobienia kariery. Zamieszkuje u Freda (Piotr Wawer), początkującego kompozytora. Wkrótce zaczyna obracać się w towarzystwie Rity - szefowej (Ewa Błaszczyk), której pięć minut już mija, oraz Jima (Antoni Pawlicki) pewnego siebie podrywacza, homoseksualisty. Pojawia się również bezwzględny Max (Mirosław Zbrojewicz). 

„HollyDay” określane jest jako przedstawienie niezwykle sentymentalne. I rzeczywiście, pojawiło się wiele momentów, które miały jak sądzę, wzruszyć. K. potwierdza. Pani-ze-łzami-w-oczach z fotela obok byłaby pewnie tego samego zdania. Do mnie trafiało jedynie fragmentami. Chyba akurat tego dnia zamieniłam swoje, zbudowane z mięśnia poprzecznie prążkowanego, serce, na takie z kamienia, albo na tanią, plastikową pompkę.
W stan lekkiego znużenia wprowadzały przydługie monologi i dialogi, które wydawało się, że nie skończą się, kurde, nigdy. Momentami też mamrotane, ciężko było zrozumieć. Nieco natomiast irytowały, upchnięte chyba dosłownie w każdą pauzę potrzebną na zaczerpnięcie oddechu przez aktora, utwory muzyczne, mające być komentarzem tego, co dzieje się w głowie postaci. Było nawet „Last Christmas” i ciurkiem padający na zlew śnieg. Luz.
Niemniej, ostatecznie nie postawiłam na „HollyDay” krzyżyka.
Zainteresowanie utrzymywała jakaś pozorna niedzisiejszość i porwana fabuła, która tworzyła pewną specyfikę, a tajemniczości nadawała gra świateł. Scenografia, choć niezbyt atrakcyjna i dość niesprecyzowana, zmuszała do wykazania się wyobraźnią i kreatywnością. Większość akcji rozgrywa się między blatami szafek kuchennych, kanapą, a stołem barowym, umieszczonymi w miejscu, gdzie powinno znajdować się kilka pierwszych rzędów widowni.

teatrstudio.pl

Aktorzy wręcz na wyciągnięcie ręki. Do tego stopnia, że można było razem z nimi wciągnąć biały proszek, w postaci pudru dla niemowląt bodajże. M. Boczarska, przekonująca i intrygująca. Piotr Wawer, irytujący, ale może to dlatego, że przez większość spektaklu miał gołe stopy. Wyróżnienie natomiast, bez wahania przyznaję Ewie Błaszczyk. Jako naczelna magazynu Starlight, której gwiazda już gaśnie, w czarnym, skórzanym kostiumie i blond peruce, z czerwonymi ustami prezentowała się rewelacyjnie. Uosobienie okrutnego świata mediów, niewiarygodnie pewna siebie i bezwzględna. Drugie wyróżnienie z kolei, wędruje do A. Pawlickiego. Wbrew pozorom nie jest to jednak zasługa jego gołych pośladów, co pewnie oznacza, że jestem aseksualna i problem z sercem to nie jedyny jaki mam. Niemniej krótkie, acz donośne westchnienie przetoczyło się przez widownię w momencie, gdy hasał w stroju Adama między palmami. Jako Jim nieprawdopodobnie komiczny, do tego stopnia, iż zastanawiałam się poważnie czy to aby nie pustka w głowie i improwizacja, czy po prostu talent, niezwykła naturalność i szczerość.


"HollyDay" polecam osobom chcącym stać się częścią show biznesu, w celu weryfikacji swoich marzeń, ludziom cierpliwym, a przede wszystkim tym, którzy lubią nostalgiczne opowieści i historię Kopciuszka, ale z alternatywnym zakończeniem. W tym wypadku nie ma co liczyć na happy end, przystojnego księcia z apartamentem na ostatnim piętrze wieżowca i zagubioną na czerwonym dywanie, szpilkę od Christiana Louboutina.


Dla zainteresowanych - najbliższa szansa na świętowanie HollyDay, w maju.

A.

poniedziałek, 27 lutego 2012

nocny negliż


Nocna warszawa. Gdzieniegdzie ciemna, szara i mokra, a już dwa przystanki dalej kolorowa i tętniąca życiem. Zapraszająca na kawę, do kina czy zwyczajny spacer.
Noce mają specyficzny charakter, nocami myśli się inaczej, często odważniej. To po zmroku zaczynamy częściej marzyć, uświadamiać sobie nasze skryte pragnienia, bo to ciemność i anonimowość nawet wobec siebie samych daje nam tę odwagę się do tego przyznać. Jeden wieczorny spacer owocuje bardziej niż godzinna sesja u psychologa, obnaża i otwiera na nowe doznania oraz plany. 



K.


http://kateydate.wordpress.com/

środa, 22 lutego 2012

Uciec od szarości


Zakopana w miękkiej, ciepłej pościeli. Na bladym policzku odciska się poduszka. Pod nieumalowanymi powiekami i rzęsami niewytuszowanymi mascarą w kolorze black, przewijają się urocze, pastelami wypełnione obrazy. Usta układają się w uśmiech przez sen.
Słoneczko już wysoko, śnieg pięknie iskrzy się. Muminki pod kołderką chrapią we śnie…!*
Nie lubię rano wstawać, gdy za oknem sine niebo. Bez entuzjazmu, bez wyrazu, usypiająco. I gdy szare krople, jedna za drugą rozbijają się o głowę, a włosy złośliwie skręcają się ze śmiechu.            

Nie marzę o tropikach.  Jedynie o odrobinie słońca i błękitnego nieba. Z orzeźwiającym mrozem, niewidzialnymi, lodowymi igiełkami kłującym czerwone zmarznięte buzie. Energii potrzebuję i kolorów.

____________________________________
* Jak dotąd jedyny, nieco żenujący, budzik, który nie wywołuje u mnie agresji i ochoty zniszczenia w bardziej brutalny, sadystyczny i wymyślny sposób niż rzucenie nim o ścianę. Niemniej zdecydowanie mnie nie uszczęśliwia.

A.

środa, 15 lutego 2012

Krawędź


„Gdy raz stanęło się na krawędzi życia, jego środek przestaje fascynować.” Anna Blundy

Tak właśnie jest z Warszawą. Kiedy już raz człowiek ją pozna i polubi to dotychczasowe życie, które wydawało się być ciekawe, pełne i satysfakcjonujące, staje się jednak niewystarczające. Mnogość możliwości i zupełnie inne czynności, które stają się niezbędne sprawiają, że nie chce się wracać do tego, co było. Mimo tego, że nie było złe, mimo że było fajnie.
„stolica perspektyw rozwija czerwony dywan
to też stolica niespełnionych oczekiwań”
Molesta
Czasem zawodzi, okazuje się, że nie zawsze jest jak w kolorowych magazynach. Ale to w końcu krawędź, która wciąga i fascynuje.

K.

poniedziałek, 13 lutego 2012

Słodycz (nie)idealna

Od nadmiaru cukru czasami może zemdlić. Nie przeszkadza mi to jednak w pakowaniu go sobie do ust garściami.

Do worka z napisem „Moje nałogi” dorzuciłam niedawno Warszawę. Kapryśna jest i nie zawsze smakuje jak przyjemnie lepka, gorąca czekolada. Czasami wykrzywia twarz w uroczych kawiarnianych ogródkach, oferując w menu jedynie gorzki smak zawodu.
Mimo to uzależnia. Nocą szczególnie, gdy mieni się rozświetlona neonami kolorowymi jak słodkie landrynki. Właśnie tutaj czarno-białe szkice planów nabierają barw, marzenia wydają się być nie tylko marzeniami. Bo przecież chcieć to móc.

Warszawa inspiruje.
Tym razem do emocjonalnego ekshibicjonizmu i grafomańskich zabaw. Ten blog jest tego dowodem :)

A.