Chodzenie do teatru to coś, co lubimy
prawie-najbardziej.
Nie tak często jak byśmy chciały, ale jednak, zasiadamy
rozgorączkowane na widowni. I siedzimy jak na szpilkach licząc na przypływ
emocji, zdecydowanie bardziej żywych i intensywnych niż te, które daje ponowne
śledzenie losów Magdy M jak miłość, nawet z perspektywy własnego łóżka.
Przyciąga subtelnym zapachem, szansą pomysłowego spełnienia,
oderwania od szarego świata i ukojenia skołatanych nerwów. Pobudza wyobraźnię i
rozpala zmysły. Teatr też potrafi doprowadzić
do orgazmu.
Tym razem padło na "HollyDay" w Teatrze Studio. Podobno
świetne i warto. I Pawlicki tam gra, więc nawet trzeba. Bilety na spektakl
rozchodziły się w zatrważającym tempie, przypuszczalnie wykupowane masowo przez
wierne fanki wyżej wymienionego (Tego dnia akurat, średnia wieku
najliczniejszej ich grupy wynosiła jakieś 60 lat). Udało się nam więc zdobyć je
dopiero za trzecim razem, korzystając przy okazji z cudownej wręcz oferty
specjalnej „Za 10 Studio”. Interes życia.
Sztuka Michała Siegoczyńskiego to opowieść o spełnianiu marzeń, miłości
i sławie. Dodajmy do tego Nowy Jork,
blichtr i usta wygięte w sztucznym uśmiechu. Show biznes, który kusi, kusi,
kusi... Okazuje się jednak, że to tylko pociągnięty
turkusową iluzją, idealny świat. Pozornie magiczny i błyszczący jak brokat na
powiekach, w rzeczywistości sypie się z każdym ich mrugnięciem.
Główna postać, Holly (Magdalena Boczarska) wzorowana została
ponoć na bohaterce „Śniadania u Tiffany’ego” (wierzyć muszę na słowo, nie
oglądałam. Ignorancja totalna.) Młoda, niezwykle samotna i zagubiona przyjeżdża
do wielkiego miasta z nastawieniem zrobienia kariery. Zamieszkuje u Freda
(Piotr Wawer), początkującego kompozytora. Wkrótce zaczyna obracać się w
towarzystwie Rity - szefowej (Ewa Błaszczyk), której pięć minut już mija, oraz
Jima (Antoni Pawlicki) pewnego siebie podrywacza, homoseksualisty. Pojawia się
również bezwzględny Max (Mirosław Zbrojewicz).
„HollyDay” określane jest jako przedstawienie niezwykle
sentymentalne. I rzeczywiście, pojawiło się wiele momentów, które miały jak
sądzę, wzruszyć. K. potwierdza. Pani-ze-łzami-w-oczach z fotela obok byłaby
pewnie tego samego zdania. Do mnie trafiało jedynie fragmentami. Chyba akurat
tego dnia zamieniłam swoje, zbudowane z mięśnia poprzecznie prążkowanego, serce,
na takie z kamienia, albo na tanią, plastikową pompkę.
W stan lekkiego znużenia wprowadzały przydługie monologi i
dialogi, które wydawało się, że nie skończą się, kurde, nigdy. Momentami też
mamrotane, ciężko było zrozumieć. Nieco natomiast irytowały, upchnięte chyba
dosłownie w każdą pauzę potrzebną na zaczerpnięcie oddechu przez aktora, utwory
muzyczne, mające być komentarzem tego, co dzieje się w głowie postaci. Było
nawet „Last Christmas” i ciurkiem padający na zlew śnieg. Luz.
Niemniej, ostatecznie nie
postawiłam na „HollyDay” krzyżyka.
Zainteresowanie utrzymywała jakaś pozorna niedzisiejszość i porwana fabuła, która tworzyła pewną specyfikę, a tajemniczości nadawała gra świateł. Scenografia, choć niezbyt atrakcyjna i dość niesprecyzowana, zmuszała do wykazania się wyobraźnią i kreatywnością. Większość akcji rozgrywa się między blatami szafek kuchennych, kanapą, a stołem barowym, umieszczonymi w miejscu, gdzie powinno znajdować się kilka pierwszych rzędów widowni.
Zainteresowanie utrzymywała jakaś pozorna niedzisiejszość i porwana fabuła, która tworzyła pewną specyfikę, a tajemniczości nadawała gra świateł. Scenografia, choć niezbyt atrakcyjna i dość niesprecyzowana, zmuszała do wykazania się wyobraźnią i kreatywnością. Większość akcji rozgrywa się między blatami szafek kuchennych, kanapą, a stołem barowym, umieszczonymi w miejscu, gdzie powinno znajdować się kilka pierwszych rzędów widowni.
teatrstudio.pl |
Aktorzy wręcz na wyciągnięcie ręki. Do tego stopnia, że
można było razem z nimi wciągnąć biały proszek, w postaci pudru dla niemowląt
bodajże. M. Boczarska, przekonująca i intrygująca. Piotr Wawer, irytujący, ale może
to dlatego, że przez większość spektaklu miał gołe stopy. Wyróżnienie
natomiast, bez wahania przyznaję Ewie Błaszczyk. Jako naczelna magazynu
Starlight, której gwiazda już gaśnie, w czarnym, skórzanym kostiumie i blond
peruce, z czerwonymi ustami prezentowała się rewelacyjnie. Uosobienie okrutnego
świata mediów, niewiarygodnie pewna siebie i bezwzględna. Drugie wyróżnienie z
kolei, wędruje do A. Pawlickiego. Wbrew pozorom nie jest to jednak zasługa jego
gołych pośladów, co pewnie oznacza, że jestem aseksualna i problem z sercem to
nie jedyny jaki mam. Niemniej krótkie, acz donośne westchnienie przetoczyło się
przez widownię w momencie, gdy hasał w stroju Adama między palmami. Jako Jim nieprawdopodobnie
komiczny, do tego stopnia, iż zastanawiałam się poważnie czy to aby nie pustka
w głowie i improwizacja, czy po prostu talent, niezwykła naturalność i
szczerość.
"HollyDay" polecam
osobom chcącym stać się częścią show biznesu, w celu weryfikacji swoich marzeń,
ludziom cierpliwym, a przede wszystkim tym, którzy lubią nostalgiczne opowieści
i historię Kopciuszka, ale z alternatywnym zakończeniem. W tym wypadku nie ma
co liczyć na happy end, przystojnego księcia z apartamentem na ostatnim piętrze
wieżowca i zagubioną na czerwonym dywanie, szpilkę od Christiana Louboutina.
Dla zainteresowanych - najbliższa szansa na świętowanie
HollyDay, w maju.
A.